Nemrod
Cały sierpień owego roku przebawiłem się z małym,
kapitalnym pieskiem, który pewnego dnia znalazł się na podłodze
naszej kuchni, niedołężny i piszczący, pachnący jeszcze mlekiem
i niemowlęctwem, z nie uformowanym, okrągławym, drżącym łebkiem,
z łapkami jak u kreta rozkraczonymi na boki i z najdelikatniejszą,
mięciutką sierścią.
Od pierwszego wejrzenia zdobyła sobie ta kruszynka życia cały
zachwyt, cały entuzjazm chłopięcej duszy.
Z jakiego nieba spadł tak niespodzianie ten ulubieniec bogów,
milszy sercu od najpiękniejszych zabawek? Że też stare, zgoła
nieinteresujące pomywaczki wpadają niekiedy na tak świetne pomysły
i przynoszą z przedmieścia — o całkiem wczesnej, transcendentalnie
porannej godzinie — takiego oto pieska do naszej kuchni.
Ach! było się jeszcze — niestety — nieobecnym, nieurodzonym
z ciemnego łona snu, a już to szczęście ziściło się, już czekało
na nas, niedołężnie leżące na chłodnej podłodze kuchni,
nie docenione przez Adelę i domowników.
Dlaczego nie obudzono mnie wcześniej!