W godzinę chuci
Kłoniło się na podwieczerz. Duszny, niesamowity czas.
Jesienną, przeźrałą dawno porą było,
kiedy już zwiezion zbożny sprzęt, rozprzędło lato babskie kądzielne
włosy,pomiotły drzewa…
Tam w dali łęgi, ścierne płanie, ozime uwrocie, sposoczyło słońce…
mocne, dziw żarne w tej chwili, pobudne…
Więc rozgorzały zioła, ciekał się niewczesną rują zwierz,
schutnieli ludzie…
Zawoniała przynętnie macierzanka, rozwiodły wabne czary dziewanny,
uroczniki…
rozwarły lubieżnie przęsła skrzypy, wzdęły plemiona modrzeńce…
Cichajcie!… Cyt, cyt, cyt!…
Skleszczyły się w dzikiej rozkoszy stepowe turzyce, splotły lebioda
z kostrzewą za bujne, rozwiązłe kędziory…
Pijane szałem, potrute wyślizgły się dzwona glist ziemnych
z zabójczych uścisków czerwiody…
Cichajcie!… Cyt… cyt… cyt…
Dziwny odwieczerz, jesiennej żądzy smęt…
Pocichły sioła, zgłuchły łany wsłuchane w krwi swej szept…
Wieczornej zorzy szał płony na starczy, karli ląg.
W parną godzinę pożądań, w klątewną chwilę zapłodu,
gdy słonko na zapad się chyli, skoralą grzebieńce pagórów…
Jałowy żar, wyrodny pęd, wszetecznych sparzeń chwila…
Cichajcie!… Cyt… cyt… cyt…
W prześcigłym sadzie pogwar wystałych, zległych drzew, pomiotem hardych, błogosławnych.
Stary, dobry sad — Błażeja Żwacza włość…
A w sadzie cicho. Po ścieżach liście się rozesłało zwiotszałą pościelą, zmarniały słoneczniki…
Tylko hań pod przełazem modrzeje wrotycz, hołubi się przytulia…
A w sadzie cicho… Liść jedno zżółkły spadnie, zaszeleści, zawinie się w kręgach i legnie…
Przy wrótni spomiędzy czaharów przed chatą człek widniał młody, urodziwy i bystro poglądał na gościniec. Snać niespokojny mocno i nieswój, bo bez postanku odwracał oczy ku zagrodzie, co spoza drzew bielała i znów wylękły wzrok wlókł spopielałym kurzawą traktem.
Wyglądał kogoś — ponoć niestęskniony gościa.
Odbywał stróżę na przeklętych czatach przed rodzicem własnym, przed ojcową sadybą, bo brat młodszy z macochą się w chacie sparzyli w duszną godzinę zachodu, w poblaskach łuny wieczora.
Więc strzegł ich przed ojcem postawion na straży u wschodu, gdy się stary przed świtem na kiermasz wybrali.
Czuwał, by ich przestrzec, gdy będzie powracał w obejście, niosąc korale, okrajce dla Halszki nowożonki, dla synów niedzielne przyodziewy.
A miał wrócić o zmroku drogą, co hań się wije ku miastu.
Przyczaił się Wonton, przywarł do ziemi, strażując kazirodczej miłości. Bo taka wola Ostapa, młodszego brata.
Dziwnie przemożną miał władę, że nie lza się było Wontonowi przed nią uchylić, swobodną piersią odetchnąć. I nie byłoć to miłowanie braterskie, serdeczne. — Bogać tam! — Jeno się go bał czegoś okrutnie i truchlał na jadowity błysk tych źrenic ciemnych, migotliwych niesamowitym żarem. Chmurzyła się w nich dzika moc i skuwała mu wolę, że ni kroku nie ważył postąpić.
Wonton miał serce śmiałe, nieulękłe na śmierć i przygodę i niejednemu by dogodził: mocny był, w barach rozłogi, śmigły — nie byle kogo się uląkł. Przecież gdy Ostap, wpoiwszy weń połyskliwe swe ślepia, cichym a przykazującym głosem coś mu prawił, słuchał, przystając mimo woli. Nieraz bywało, nie ma go parę niedziel doma, zwyczajnie na zarobkach — myślałbyś, że się trocha odetchnie, spod ciężkiej ręki wychynie… Darmo! Wonton nie śmiał przeciwić się bratu ni tym pomyśleniem marnym, co w tajni dusznej się nurza, zakryte mglicą, roztratne, ni tą płochą chęcią.
Przeczże?… Dlaczego?…
Nie wiada… Może, że miał duszę wierzącą…
A był ci Ostap człek mały, przysiadły i wątły; siły u niego w członkach nie było nijakiej, jeno w oczach żglił się trawiący, niby cień czerwieńce biesowe na uroczyskach podleśnych. Żarzyło się tam coś, mżyło zielonym ognikiem obłędnie, paląco, urocznie.
Sprawiedliwie też powiadali ludziska, że człek ten ni Bogu świeczki nie zażegł, ni diabłu ogarka.
Bo i prawda. Bogać się nie bał ni krzynę, bies za kmotra go nie chciał.
A wszystkoć u niego śmiech, a wszystkoć duby i mierzwa.
Czarci zatraceniec!…